Tych kilka slow, ktore czytam pozna noca i wiem jak bardzo sie mylilam
sadzac iz juz nic nie zrani mnie bardziej. To jak operacja na otwartym
sercu bez znieczulenia. A kazde slowo tnie, jak skalpel. Nie jestem
jeszcze odporna na taki bol i nie wiem co powinnam myslec, a co czuc,
choc juz w samym tonie wiadomosci wyczuwam klamstwo. Niemniej ten brak
poczucia pewnosci. Prawdopodobne potworne odwrocenie prawdy napelnia
mnie obrzydzeniem. W koncu po ciotce mam tendencje do ulepszania tych,
ktorych kocham i nie moge uwierzyc, ze on. No bo ten, czy tamten, ale
on?!?
Doszukuje sie we wszystkim sprawiedliwosci. I nienawidze tego
wszystkiego, co dzieli ludzi. Tlumacze sobie i innym, ze wiekszosc
roznic wynika z nieporozumienia - no chyba, ze sa to ludzie z calkiem
innego obozu myslowego, z ktorymi nie da sie rozmawiac - wtedy
nie mozna nic poradzic. To jak glowa w mur. I to jest okropne - byc tak
ograniczonym, ze zadne prawdy, zadne argumenty nie trafiaja. Mozna tylko
odpuscic. Bo w kazdym zdaniu powinien by sens. Nawet tym bezsensownym.
Pamietam, jak w wieku 7 badz 8 lat wrocilam do domu niosac w tornistrze
wielka niesprawiedliwosc. W moim dyktandzie pani nauczyciel zauwazyla
tylko bledy. Powiedzialam wtedy do mamy "Nic mi nie powiedziala o tych wszystkich slowach, ktore napisalam dobrze. Nic!!".
Z wiekiem nauczylam sie pisac poprawnie dyktanda, lecz do dzisiejszego
dnia trudno mi sie pogodzic z tym, ze sa ludzie ktorzy i tak tylko
patrza na moje pomylki.