30 października 2008

Zamykajac drzwi salonu czulam sie absurdalnie rozradowana. Jakby to, ze pozbywajac sie kilku centymetrow sprawilo, ze pozbylam sie wszelkich trosk. Przeciez rozmaite znaki tlumaczylam sobie zawsze tak, jak mi to najbardziej odpowiadalo. Choc gdzies wewnatrz mialam swiadomosc, ze wciaz jestem jak powoz ciagniety przez galopujace konie - choc kola wcale sie nie obracaja. Bo kola to moja wiara. A ja jeszcze nie mam sil na wiare. Wole wiec tylko usmiechac sie do ludzi, niz im wierzyc. I sie usmiecham. Powodujac zamieszanie.

Gwar i popoludniowe slonce. Mijam sprzedawce kwiatow, kobiete, ktora probuje mi wcisnac ulotke 'buy one - get one free', kawiarnie, stacje metra. Czuje jak slonce usypia mnie swym cieplem. I wtedy na niego wpadam. Mam dziwne wrazenie jakbym stala nad jakims urwiskiem z pewnoscia, ze potrafie latac. Ze nic mi nie bedzie. Skacze wiec. A grzywka nie zaslania mi oczu.