Przypomnial mi sie zapach niedzielnej pieczeni, ktory dobiegal z kuchni
rodzicow. I pozniej, gdy od nich wracalismy poznym wieczorem, jak
lezalam na tylnym siedzeniu, wpatrujac sie w sunace nad glowa swiatla
Londynu i powtarzalam sobie, ze nie jestem zmeczona i ze tylko na chwile
dam odpoczac oczom. To uczucie we mnie proste i dobre - odnosze
wrazenie, ze teraz prawie nienormalne. Tak jakby powietrze przepelnione
bylo ohydnym lekiem. Kazda moja porazka bowiem zawsze wydaje mi sie byc
taka nagla, calkowita i stracajaca w dol. Mimo, ze i rozkoszna.
Przynajmniej taka moze byc.
Czasem szeptam do siebie 'Wszystko jest komedia,ktora grasz przed
sama soba. Niech tylko przyjdzie wiosna. Zwyciezysz walke. Nie masz
innego wroga procz wlasnego zmeczenia'. Tak. Dogadzam sobie taka
dramaturgia, bo pozwala mi to odnalezc swobodna sklonnosc mojego umyslu
do identyfikowania porazki z (nie)dokonczona walka.
Uzdrowiona zaplone wstydem, ze odwolywalam sie do takich srodkow. Ale
poki choruje mi dusza, to jeszcze dlugo bede sluchac takich glosow w
sobie.