28 lutego 2011

Przypomnial mi sie zapach niedzielnej pieczeni, ktory dobiegal z kuchni rodzicow. I pozniej, gdy od nich wracalismy poznym wieczorem, jak lezalam na tylnym siedzeniu, wpatrujac sie w sunace nad glowa swiatla Londynu i powtarzalam sobie, ze nie jestem zmeczona i ze tylko na chwile dam odpoczac oczom. To uczucie we mnie proste i dobre - odnosze wrazenie, ze teraz prawie nienormalne. Tak jakby powietrze przepelnione bylo ohydnym lekiem. Kazda moja porazka bowiem zawsze wydaje mi sie byc taka nagla, calkowita i stracajaca w dol. Mimo, ze i rozkoszna. Przynajmniej taka moze byc.

Czasem szeptam do siebie 'Wszystko jest komedia,ktora grasz przed sama soba. Niech tylko przyjdzie wiosna. Zwyciezysz walke. Nie masz innego wroga procz wlasnego zmeczenia'. Tak. Dogadzam sobie taka dramaturgia, bo pozwala mi to odnalezc swobodna sklonnosc mojego umyslu do identyfikowania porazki z (nie)dokonczona walka.

Uzdrowiona zaplone wstydem, ze odwolywalam sie do takich srodkow. Ale poki choruje mi dusza, to jeszcze dlugo bede sluchac takich glosow w sobie.