7 kwietnia 2008


Niepotrzebnie godze sie na ta cala szarpanine. Cios pada jeden za drugim. Coraz bardziej sie raniac. Obydwoje tacy cholernie uparci. A moglo byc przeciez tak pieknie.. Asekuracja moja. Krzycze 'pozar' zanim sie zapale i, jesli to mozliwe, staram sie przeszkodzic pozarowi.

Wstalam wczesnym porankiem. Poranny spokoj. Zadnego dzwieku, oprocz rytmicznego swiergotu ptakow. Zamilkly, gdy wlaczylam RMF FM - jakby uslyszaly tajemniczy rozkaz, by znow powrocic do smiewu chorem. Zrobilam sobie kawy. Zwiazalam wlosy w dwa kucyki (i znow 30letnia kobieta wyglada jak mala dziewczynka). I nagle pomyslalam sobie, ze dusze sie w tym gestym lesie nierozwiazanych problemow. To dzisiaj, a jutro bedzie pewnie jeszcze gorzej. Obawiam sie, ze tylko moja sila, slepa, potworna, absurdalna (zwazywszy jakiej kwestii dotyczy ow problem) jest w stanie do rozstrzygniec i do triumfu. Bo jakos wciaz wierze - powtarzajac za mama, ktora od dziecka mi mawiala - Taki problem to nie problem, dwa problemy to jest problem.

Weekend postanowilam wiec spedzic w domu. Poza wizyta u kosmetyczki, drobnymi (ocho..) zakupami, kinem wieczorem i kolacja w Nandosie. 

*

Kwiecien. Pora rozliczen. Przegladalam wykaz przychodow i rozchodow. Zaskoczyla - mnie sama - pozycja 'Dary', ktora stanowi mniej wiecej 1/4 rocznch wydatkow. Doszlam do wniosku, ze gdybym umiala/mogla rozdalabym jeszcze wiecej, do zupelnego pozbawienia siebie czegokolwiek. Z drugiej strony wiem, ze i tak nigdy bym tego nie zrobila. Ale chcialabym miec sama swiadomosc, ze umialabym to zrobic. Rozdac wszystko. Jednak. Ja nie umiem zyc z pustym portfelem, z zadluzona karta kredytowa. Wiem jak to jest. I nie umiem tak.