13 maja 2008

Przychodzi do mnie mloda kobieta. Ma 26 lat, wyglada na 20. Przynosi podanie. Liczy na mnie. Na moj podpis. W interesie ponoc ogolu. Mowi, ze moglabym porozmawiac 'z reszta'. Naklonic. Namowic. Bo to w dobrej sprawie, ale kazdy sie boi byc tym pierwszym. A ja z racji stanowiska, charakteru, poszanowania (ble,ble,ble) porusze lawine.
Wyjasniam, ze nie zamierzam ani sie podpisywac, ani wywierac presji. Zawsze pozostawiam innym ich wolnosc wyboru. Tlumacze (dyplomacja zawsze byla moja najmocniejsza strona).
Krotko mowiac - koncze - nie zamierzam interweniowac, ani obejmowac stanowiska prekursora.
Ona podnosi glos. Oswiadcza - Jestem zdumiona i gleboko rozczarowana. Wyrzuca mi, ze spodziewala sie mego poparcia. Wlasciwie to byla tego pewna. Ale skoro jest, jak jest, poinformuje kogo bedzie mogla i jak bedzie mogla wysoko o moim odszczepienstwie.
To szantaz - stwierdzam krotko. I owszem, ale uprawniony - mowi coraz glosniej, miota sie, chwyta mnie za ramie. Otwieram jej drzwi. Raz dalam sie szantazowac i o raz za duzo - szybko odpowiadam. To pani ostatnie slowo? - krzyczy z pogrozka w tonie. Oswiadczam, ze nie mam nic wiecej do powiedzenia. Tym gorzej - cedzi przez zeby i wychodzac z mego biura wpada na bramke ochronna dla dzieci.
Kilka dni pozniej dostaje kartke w ktorej przeprasza za swoje zachowanie, zapewnia mnie, ze przemyslala wszystko i rozumie moja decyzje. Dopisuje rowniez, ze zazdrosci mi sily charakteru. Ta sama sila wyrzuca owa kartke do wielkiego kosza ze smierdzacymi pieluchami. Tam jest jej miejsce.