11 maja 2008

Wczoraj dlugo wpatrywalam sie w ksiezyc (pewnie strasznie rozdrazni mnie to stwierdzenie kilka dni pozniej, gdy jeszcze raz je przeczytam, bo wydaje mi sie takie ckliwe). Po nowiu wszedl w pierwsza kwadre i byl tak zolty, ze w pierwszej chwili mozna bylo zwatpic czy to naprawde on. No, ale co innego mogloby to byc, wariactwo mojego myslenia(!) Slonce zaledwie zaszlo, barwy jeszcze nie zgasly, niebo zupelnie gladkie w zlotobrazowych refleksach na horyzoncie. I ta dziwna zielen nie dajaca sie okreslic (chemiczna jakby, czy roslinna) - nie wiadomo skad zapozyczona.
Zdawalo mi sie, ze ksiezyc przyczynil sie do tych kolorow nieba, choc w nazbyt swietlistym powietrzu jeszcze zaden promien od niego nie szedl. Wygladal jak wielki przedmiot zabarwiony, ale bez swiatla. Dopiero znacznie pozniej, gdy na chwile przerwalam rozmowe z [MCH] i wrocilam do kuchni, i znow spojrzalam na niebo, nie byl juz zloty - lecz srebrny, bo im bardziej stawal sie swietlisty, tym bardziej tracil barwy - jakby zawdzieczal blask swemu blednieciu.

Dosyc! - krzyczy we mnie ta, ktora od kilku dni bezsilnie probuje 'dac sobie rade ze soba'.
Tak trudno mi powiedziec: Wypalilam sie nie uzywajac porownan. Do nieba, czy zgaszonego papierosa. 

ps. w takie wieczory jak wczoraj mysle, ze chcialabym wrocic. W koncu malo kto wie, ze zobaczyc gwiazdy na londynskim niebie to prawdziwa rzadkosc.