Wczoraj dlugo wpatrywalam sie w ksiezyc (pewnie strasznie rozdrazni mnie
to stwierdzenie kilka dni pozniej, gdy jeszcze raz je przeczytam, bo
wydaje mi sie takie ckliwe). Po nowiu wszedl w pierwsza kwadre i byl tak
zolty, ze w pierwszej chwili mozna bylo zwatpic czy to naprawde on. No,
ale co innego mogloby to byc, wariactwo mojego myslenia(!) Slonce
zaledwie zaszlo, barwy jeszcze nie zgasly, niebo zupelnie gladkie w
zlotobrazowych refleksach na horyzoncie. I ta dziwna zielen nie dajaca
sie okreslic (chemiczna jakby, czy roslinna) - nie wiadomo skad
zapozyczona.
Zdawalo mi sie, ze ksiezyc przyczynil sie do tych kolorow nieba, choc w
nazbyt swietlistym powietrzu jeszcze zaden promien od niego nie szedl.
Wygladal jak wielki przedmiot zabarwiony, ale bez swiatla. Dopiero
znacznie pozniej, gdy na chwile przerwalam rozmowe z [MCH] i wrocilam do
kuchni, i znow spojrzalam na niebo, nie byl juz zloty - lecz srebrny,
bo im bardziej stawal sie swietlisty, tym bardziej tracil barwy - jakby
zawdzieczal blask swemu blednieciu.
Dosyc! - krzyczy we mnie ta, ktora od kilku dni bezsilnie probuje 'dac sobie rade ze soba'.
Tak trudno mi powiedziec: Wypalilam sie nie uzywajac porownan. Do nieba, czy zgaszonego papierosa.
ps. w takie wieczory jak wczoraj mysle, ze chcialabym wrocic. W koncu
malo kto wie, ze zobaczyc gwiazdy na londynskim niebie to prawdziwa
rzadkosc.