Siedze w fotelu z maseczka na twarzy, ktora z jednej strony 'zjada' mi
policzki i czolo, a z drugiej daje przyjemne uczucie chlodu. 10 minut i
bede jak nowo narodzona. Tylko tyle. Jednak poczucie czasu ostatnio
stalo mi sie obce. Przeczuwalam bowiem, ze najmniejsze nawet naruszenie
struktury mojego postrzegania godzin (dni), a i samego zycia, moze sie
okazac dla mnie nieobliczalne w skutkach.
Spasowalam.
Dluzej spalam. W wolne dni chodzilam na spacery, mimo, ze ostatnio bylo
bardzo cieplo - niemal upalnie (jak dzis), i przegladalam ksiazki w
ksiegarniach. Kilka nawet kupilam. Moja nieuleczalna choroba. Kupowanie
ksiazek, chociaz w moim mieszkaniu brakuje juz na nie miejsca - MM
namawial mnie, bym je przejzala i co niektore wyrzucila - ale jak mozna
wyrzucic ksiazki???
Wyciszylam sie. Mniej palilam. A wiecej rozdawalam pocalunkow.
Obiecalam byc milsza - dla siebie - i dla MM, ktory zaczal sie usmiechac
tak szeroko, ze moglby bez trudu znalezc angaz w reklamie Colgate.
Czas minal. Pora sciagnac maseczke..