14 lutego 2009

To wszystko nie tak mialo byc. Dokladnie sobie przeciez zaplanowalam to zdarzenie. Moje slowa mialy plynac z ust moich niczym potok. W koncu nazbieralo sie ich przez tyle czasu, kiedy ich wypowiadac nie moglam. Cwiczylam je wiele razy przed lustrem. By nie za-miekko, za-swobodnie, za-ironicznie, za-dumnie. By w koncu nie za-melodramatycznie. Nie przewidzialam jednak, ze zaschnie mi w gardle. A wszystko to, co chce powiedziec, wyda mi sie kompletnie nieadekwatne do tego, co uslysze zanim otworze usta.

Jednak, w swietle nowych faktow moge zalowac jedynie tych kilku lat zmarnowanych na cwiczenia tembru glosu. Cale szczescie, ze tylko tego.



Patrze przez wielkie okno, badz skupiam swoja uwage na niskokalorycznym napoju czekoladowym. Nie chce patrzec mu w oczy. Udaje wiec zainteresowanie drewnianym mieszadelkiem. Probuje wepchnac slodkawa piane do ciemnobrazowego, zupelnie nieslodkiego napoju. Sprawa wyglada beznadziejnie. Po pierwsze, oba skladniki nie chca sie polaczyc - nic dziwnego, nie znam nikogo kto, by chcial zamawiac cos, co tylko w nazwie jest czekoladowe. Po drugie, dluzej nie moge udawac, ze go tam nie ma. Jest. Kiwam glowa jakbym rozmawiala sama ze soba. Patrzy na mnie rozbawiony. Mruga powiekami, pewnie probujac odgadnac, o czym mysle. Cos mowi. Widze jak poruszaja sie jego usta. I zastanawiam sie dlaczego wydaje mi sie, ze mowi do mnie w obcym jezyku, skoro slysze znane mi angielskie slowa? To nie ma sensu. Przeciez nic nie pilam, oprocz tego obrzydliwego czekoladopodobnego napoju i mocnej kawy w pracy.

Rozgladam sie w poszukiwaniu sama nie wiem czego - ratunku? pretekstu?  Miejsce w ktorym siedzimy kipi gwarem. Polowa ludzi stloczonych jest w czesci barowej i wyglada, jakby wlasnie wyszla z biur, a druga polowa - jakby zmierzala do teatru. Potem patrze na swoje czarne, ciezkie Martensy na nogach i mysle sobie, ze tu dzis nie pasuje.

- Wychodze - odzywam sie w koncu dopijajac to swinstwo w kubku.
- Wychodzimy - poprawia mnie stawiajac na blacie naszego stolika kieliszek na wysokiej nozce z pienistym koktajlem z kawalkami ananasow i wisienkami maraschino na plastikowych szpikulcach.

Pozniej, gdy idziemy chodnikiem ramie w ramie, dostrzegam na wystawie sklepowej kapelusz z wielkim rondem. Wstrzymuje oddech. Patrzy na mnie wyczekujaco i siega do kieszeni.

- Nie - mowie szybko chwytajac go za dlon. Czuje jej cieplo i przez chwile zaluje tego protestu.