To wszystko nie tak mialo byc. Dokladnie sobie przeciez zaplanowalam to
zdarzenie. Moje slowa mialy plynac z ust moich niczym potok. W koncu
nazbieralo sie ich przez tyle czasu, kiedy ich wypowiadac nie moglam.
Cwiczylam je wiele razy przed lustrem. By nie za-miekko, za-swobodnie, za-ironicznie, za-dumnie. By w koncu nie za-melodramatycznie.
Nie przewidzialam jednak, ze zaschnie mi w gardle. A wszystko to, co
chce powiedziec, wyda mi sie kompletnie nieadekwatne do tego, co uslysze
zanim otworze usta.
Jednak, w swietle nowych faktow moge zalowac jedynie tych kilku lat
zmarnowanych na cwiczenia tembru glosu. Cale szczescie, ze tylko tego.
Patrze przez wielkie okno, badz skupiam swoja uwage na niskokalorycznym
napoju czekoladowym. Nie chce patrzec mu w oczy. Udaje wiec
zainteresowanie drewnianym mieszadelkiem. Probuje wepchnac slodkawa
piane do ciemnobrazowego, zupelnie nieslodkiego napoju. Sprawa wyglada
beznadziejnie. Po pierwsze, oba skladniki nie chca sie polaczyc - nic
dziwnego, nie znam nikogo kto, by chcial zamawiac cos, co tylko w nazwie
jest czekoladowe. Po drugie, dluzej nie moge udawac, ze go tam nie ma.
Jest. Kiwam glowa jakbym rozmawiala sama ze soba. Patrzy na mnie
rozbawiony. Mruga powiekami, pewnie probujac odgadnac, o czym mysle. Cos
mowi. Widze jak poruszaja sie jego usta. I zastanawiam sie dlaczego
wydaje mi sie, ze mowi do mnie w obcym jezyku, skoro slysze znane mi
angielskie slowa? To nie ma sensu. Przeciez nic nie pilam, oprocz tego
obrzydliwego czekoladopodobnego napoju i mocnej kawy w pracy.
Rozgladam sie w poszukiwaniu sama nie wiem czego - ratunku? pretekstu?
Miejsce w ktorym siedzimy kipi gwarem. Polowa ludzi stloczonych jest w
czesci barowej i wyglada, jakby wlasnie wyszla z biur, a druga polowa -
jakby zmierzala do teatru. Potem patrze na swoje czarne, ciezkie
Martensy na nogach i mysle sobie, ze tu dzis nie pasuje.
- Wychodze - odzywam sie w koncu dopijajac to swinstwo w kubku.
- Wychodzimy - poprawia mnie stawiajac na blacie naszego
stolika kieliszek na wysokiej nozce z pienistym koktajlem z kawalkami
ananasow i wisienkami maraschino na plastikowych szpikulcach.
Pozniej, gdy idziemy chodnikiem ramie w ramie, dostrzegam na wystawie
sklepowej kapelusz z wielkim rondem. Wstrzymuje oddech. Patrzy na mnie
wyczekujaco i siega do kieszeni.
- Nie - mowie szybko chwytajac go za dlon. Czuje jej cieplo i przez chwile zaluje tego protestu.