5 czerwca 2009

Gdzies w tym calym zamieszaniu zyciowym pogubilam niecierpliwe smaki zadyszane przez wysokie schody w moim domu. A na gesty jaskrawe, oddane w chwili czulosci falszywej zaczelam reagowac ot odruchem wymiotnym. Coz, co jakis czas nawet kolor tla zmieniam w telefonie. By pozniej degustowac sie blada cisza.


Gdy zaspana odbieram telefon jestem pewna, ze to nie bedzie jedna z tych waznych rozmow, bo jej imie na wyswietlaczu juz sugeruje jakas blachostke.
- Ajona, wstawaj, sluchaj, no slyszysz? Nie spij! Sluchaj! Sluchasz?! Poznalam wczoraj fantastycznego faceta (...) - i serwuje mi opowiesc, ktora jest jak deja vu. Przez chwile jej zazdroszcze tej ekscytacji, dopoki dochodzi do mnie, ze wlasciwie ciesze sie, ze juz to mnie nie dotyczy. No bo. Nie musze czekac az zadzwoni i czekac calymi dniami (i nocami) przy telefonie. Nie musze sie martwic, ze sie zniecheci po pierwszej wspolnie spedzonej nocy. Nie musze przez caly czas wygladac nienagannie - swietnie - nawet tuz po przebudzeniu (pamietam sytuacje jak cichaczem zakradalam sie do lazienki, mylam zeby i rozsmarowywalam na twarzy troche kremu rozswietlajaco-koloryzujacego - wariatka). Dlugo, dlugo, nie czulam sie na tyle swobodnie, by paradowac dluzej niz to konieczne au naturel. Nie musze myslec, co on sobie mysli nastepnego dnia rano.
Jestem na tym etapie, ze czuje sie piekna niezaleznie od pory dnia czy nocy i ilosci kosmetykow na twarzy.