Gdzies w tym calym zamieszaniu zyciowym pogubilam
niecierpliwe smaki zadyszane przez wysokie schody w moim domu. A na
gesty jaskrawe, oddane w chwili
czulosci falszywej zaczelam reagowac ot odruchem wymiotnym. Coz, co
jakis czas nawet kolor tla zmieniam w telefonie. By pozniej degustowac
sie blada cisza.
Gdy zaspana odbieram telefon jestem pewna, ze to nie bedzie jedna z tych
waznych rozmow, bo jej imie na wyswietlaczu juz sugeruje jakas
blachostke.
- Ajona, wstawaj, sluchaj, no slyszysz? Nie spij! Sluchaj! Sluchasz?! Poznalam wczoraj fantastycznego faceta (...)
- i serwuje mi opowiesc, ktora jest jak deja vu. Przez chwile jej
zazdroszcze tej ekscytacji, dopoki dochodzi do mnie, ze wlasciwie ciesze
sie, ze juz to mnie nie dotyczy. No bo. Nie musze czekac az zadzwoni i
czekac calymi dniami (i nocami) przy telefonie. Nie musze sie martwic,
ze sie zniecheci po pierwszej wspolnie spedzonej nocy. Nie musze przez
caly czas wygladac nienagannie - swietnie - nawet tuz po przebudzeniu
(pamietam sytuacje jak cichaczem zakradalam sie do lazienki, mylam zeby i
rozsmarowywalam na twarzy troche kremu rozswietlajaco-koloryzujacego -
wariatka). Dlugo, dlugo, nie czulam sie na tyle swobodnie, by paradowac
dluzej niz to konieczne au naturel. Nie musze myslec, co on sobie mysli nastepnego dnia rano.
Jestem na tym etapie, ze czuje sie piekna niezaleznie od pory dnia czy nocy i ilosci kosmetykow na twarzy.