Zadzwieczal budzik.
Och, och, och nieee!
Uchylilam jedna powieke i spojrzalam na wyswietlacz telefomu. Cyferki
swiecily oslepiajaco i jaskrawo. 7.00. Irvine Welsh do poduszki zabral
mi godzine. A ja rozpaczliwie potrzebowalam jej wlasnie teraz. Wyspac
sie na zapas. A kochac na zaboj. Tak od samego poranka.
Znasz to uczucie, kiedy budzisz sie rano i jest wspaniale? Zycie
jest piekne i nic nie wskazuje na to, ze jakies wydarzenie moze sprawic,
ze cale to uczucie zadowolenia prysnie jak banka mydlana? Gdy to
sie dzialo, czulam sie jak jakbym grala w jakims filmie. Nawet przez
chwile zastanawialam sie, co jest w kolejnym akcie. I najchetniej
nalalabym sobie wtedy poczworka wodke z tonikiem (ale nie pije wodki).
Moze to i dobrze. Bo gdybym byla pijana, moj gniew roslby i wtedy po raz
pierwszy, by mnie taka zobaczyl.
Gdy wszedl do pokoju trzesac sie z zimna, czekal go kolejny chlod. I
choc czulam jakis wewnetrzny bol, bylam niezwykle opanowana. Odgrywalam
ta zimna role, by zebrac jak najwiecej amunicji. Sciskalam w sobie
slowa, ktore nie chcialam, by znalazly ujscie i palac papierosa
wpatrywalam sie w sciane - o ironio, obiecal mi, ze jedyne co bede ogladac to sciane!
I nagle zdalam sobie sprawe, ze to bez sensu, ze nie ma zadnego
scenariusza, ze nikt oprocz nas nie stworzy zakonczenia i jesli nie
zlapie go za reke ten chlod zaleje nas bezpowrotnie.
*
Bo do mnie trzeba miec mnostwo cierpliwosci i zawsze odczekac kilka sekund na wypadek zmiany decyzji
(co, musze przyznac, zdarza sie dosc czesto). I napinam strune
balansujac na krawedzi, kurczac sie pozniej od chlodu orzechowych oczu
(a nie od zimna). Bo to, ze juz to wie nie czyni go aktorem, a rezyserem.