20 marca 2010

Zadzwieczal budzik.
Och, och, och nieee!
Uchylilam jedna powieke i spojrzalam na wyswietlacz telefomu. Cyferki swiecily oslepiajaco i jaskrawo. 7.00. Irvine Welsh do poduszki zabral mi godzine. A ja rozpaczliwie potrzebowalam jej wlasnie teraz. Wyspac sie na zapas. A kochac na zaboj. Tak od samego poranka.

Znasz to uczucie, kiedy budzisz sie rano i jest wspaniale? Zycie jest piekne i nic nie wskazuje na to, ze jakies wydarzenie moze sprawic, ze cale to uczucie zadowolenia prysnie jak banka mydlana? Gdy to sie dzialo, czulam sie jak jakbym grala w jakims filmie. Nawet przez chwile zastanawialam sie, co jest w kolejnym akcie. I najchetniej nalalabym sobie wtedy poczworka wodke z tonikiem (ale nie pije wodki). Moze to i dobrze. Bo gdybym byla pijana, moj gniew roslby i wtedy po raz pierwszy, by mnie taka zobaczyl.

Gdy wszedl do pokoju trzesac sie z zimna, czekal go kolejny chlod. I choc czulam jakis wewnetrzny bol, bylam niezwykle opanowana. Odgrywalam ta zimna role, by zebrac jak najwiecej amunicji. Sciskalam w sobie slowa, ktore nie chcialam, by znalazly ujscie i palac papierosa wpatrywalam sie w sciane - o ironio, obiecal mi, ze jedyne co bede ogladac to sciane! I nagle zdalam sobie sprawe, ze to bez sensu, ze nie ma zadnego scenariusza, ze nikt oprocz nas nie stworzy zakonczenia i jesli nie zlapie go za reke ten chlod zaleje nas bezpowrotnie.

*

Bo do mnie trzeba miec mnostwo cierpliwosci i zawsze odczekac kilka sekund na wypadek zmiany decyzji (co, musze przyznac, zdarza sie dosc czesto). I napinam strune balansujac na krawedzi, kurczac sie pozniej od chlodu orzechowych oczu (a nie od zimna). Bo to, ze juz to wie nie czyni go aktorem, a rezyserem.