29 listopada 2010

Rozpoczynal sie jeden z tych zimnych, czystych dni, kiedy Londyn wydaje sie nie miec kresu. Wzmozony ruch uliczny zafundowany strajkiem metra. Mialam wrazenie jakby prawdziwy swiat byl gdzies dalej, nizeli tu - przede mna. Wiedzialam natomiast, ze ja jestem coraz blizej.

Bylo jeszcze bardzo wczesnie. Wszedzie pelno porannych biegaczy i ludzi spieszacych sie do pracy. Zatrzymalam sie po kawe niedaleko starego parku. Papierowy kubek z mocna latte parzyl mnie w reke, niemniej zapatrzona na jedna z waskich sciezek, ktore przecinaly park w roznych kierunkach, zdawalam sie nie czuc goraca. Doszlo do mnie, ze te uliczki to jak wybory, ktorych czlowiek zmuszony jest dokonywac w swoim zyciu.

Podoba mi sie to, co czuje. Wytarta stara ironia. Bo to przeciez oznacza cala mase klopotow. I jeszcze ten strach. Czy to naturalne? Bac sie tego, na co czekalo sie przez cale dorosle zycie?