Rozpoczynal sie jeden z tych zimnych, czystych dni, kiedy Londyn wydaje
sie nie miec kresu. Wzmozony ruch uliczny zafundowany strajkiem metra.
Mialam wrazenie jakby prawdziwy swiat byl gdzies dalej, nizeli tu -
przede mna. Wiedzialam natomiast, ze ja jestem coraz blizej.
Bylo jeszcze bardzo wczesnie. Wszedzie pelno porannych biegaczy i ludzi
spieszacych sie do pracy. Zatrzymalam sie po kawe niedaleko starego
parku. Papierowy kubek z mocna latte parzyl mnie w reke, niemniej
zapatrzona na jedna z waskich sciezek, ktore przecinaly park w roznych
kierunkach, zdawalam sie nie czuc goraca. Doszlo do mnie, ze te uliczki
to jak wybory, ktorych czlowiek zmuszony jest dokonywac w swoim zyciu.
Podoba mi sie to, co czuje. Wytarta stara ironia. Bo to przeciez oznacza
cala mase klopotow. I jeszcze ten strach. Czy to naturalne? Bac sie
tego, na co czekalo sie przez cale dorosle zycie?